wtorek, 6 stycznia 2015

Totalna kontrola


Reżyser na planie istnieje po to, by nie doszło do sytuacji takiej jak ta:


Aktor może być niesamowitym człowiekiem, utalentowanym profesjonalistą, ale nie wszystkie jego pomysły muszą być dobre. Zresztą podobnie z operatorem, dźwiękowcem i każdą osobą na planie. Reżyser jest jak dyrektor artystyczny/kreatywny w innego typu projektach, np. grach (w których coraz częściej używa się nazwy „reżyser”, vide gry Quantum Dream), dba o to, by to, co widz ogląda potem na ekranie, miało spójną wizję, by wszystko ze sobą współgrało.

Inna sprawa, że Tom Green, który grał we Freddy got fingered, sam był sobie reżyserem. Przez co mamy takie kwiatki:


W dzisiejszych czasach zasiadanie na stanowisku reżysera może oznaczać równie dobrze wszystko, co nic. Gdy dany twórca ma renomę i jest poważany, może pozwolić sobie na praktycznie każdą rzecz, jaka mu się zamarzy. Kiedy jesteś Spielbergiem, rzucasz w tłum pomysłem o zrobieniu filmu na temat walczącego na wojnie konia i dostajesz budżet wysokości PKB Republiki Palau (sprawdziłem – wynosi zależnie od danych od 160 do 240 mln dolarów). Jednak, gdy zatrudnisz się w wielkiej wytwórni, musisz liczyć się z tym, że wisieć będzie nad tobą cała ławka producentów i osób, które pragną mieć głos w sprawie twego dzieła.


Spójrzmy na Ant-Mana – nową produkcję Marvela. Początkowo realizować ten projekt miał Edgar Wright: twórca słynnej trylogii Cornetto i Scott Pilgrim kontra świat (który o dziwo odniósł finansową klęskę, lecz o tym kiedy indziej). Pracował nad nim trzy lata. Studio jednak postanowiło poprawić jego scenariusz i podobno zupełnie zmieniło film, tak, że z wizji Wrighta nic nie zostało. Zrezygnował więc on z projektu.

Trochę szkoda, bo wiele marek oddaje się wyrobnikom, ludziom, których zadaniem jest trzymanie ekipy w ryzach tak, by ziściły się wizje producentów. To już nie do końca filmy reżyserów, a produkty stworzone przez wytwórnie. Taka sytuacja wisiała nad nowymi częściami serii Spider-Man, o czym wypowiadał się kompozytor ścieżki dźwiękowej do remake’u z 2012 roku.


„Na planie pierwszej części (Marc Webb – dop. Jakub) był bardzo niedoświadczonym reżyserem. Mieliśmy dobry kontakt, ale producenci nie byli zainteresowani jego zdaniem, nie chcieli jego pomysłów. Sony stawiało na akcję, był im niepotrzebny. Lubię Marka i chciałem napisać muzykę do drugiej części. Ale film okazał się tak okropny, że musiałem się wycofać. Bycie reżyserem nie oznacza już tego, co kiedyś. Robisz filmy dla DC albo Marvela, masz nad głową czterech producentów i finansistów i wszyscy chcą mieć swoje zdanie - także względem ścieżki dźwiękowej. Trudno jest w takiej sytuacji zachować niezależność.” (źródło: Filmweb)

O najlepszej sytuacji może mówić chyba James Gunn, reżyser Guardians of the Galaxy, marvelowskiego widowiska, które jest osadzone tak daleko od wątku Avengers, że może stanowić prawie odrębne dzieło. Co zresztą widać po niesamowitym luzie, jaki cechuje ten film.


Konkluzja jest taka, że im większe budżety, tym większa kontrola i tym więcej szczebelków, na które dany pomysł musi się wdrapać. Nic w tym dziwnego – tak działa każda większa firma. Tyle, że film to jednak sztuka, nieważne czy mówi o facetach w rajtuzach czy o mężczyźnie z pudełkiem czekoladek. Pytanie więc brzmi – czy to dobrze? Czy zdanie reżysera nie powinno być świętością? Oglądając filmy Uwe Bolla, można pomyśleć, że nie. W końcu i reżyser może się pomylić lub nie błyskać talentem.


Prawda jest taka, że tworzenie filmów to sport drużynowy, w którym każdy człowiek na planie ma coś do powiedzenia i zaoferowania. Jeżeli nad wielkimi produkcjami pracuje kilkuset ludzi, ba, nawet w mniejszych jest ich kilkudziesięciu, reżyser nie jest do końca taką alfą i omegą. Moim zdaniem to od niego jednak powinno zależeć ostatnie słowo. To on jeden powinien mieć tak samo pierwsze słowo, oceniając dany pomysł, jak i ostatnie, gdy idea przejdzie przez sito księgowości. Najlepszym przykładem był Kubrick, który powtarzał kręcenie scen po kilkadziesiąt razy, by uzyskać idealny efekt. Warto przyjrzeć się produkcji The Shining, jego reżyserii, by dowiedzieć się, jakim był perfekcjonistą i artystą oddanym swej wizji, polecam więc przeczytać poświęcomy ciekawostkom z planu artykuł na horror.com.pl.


A jednak amerykańskie hitowe serie zaczynają przypominać seriale, w których reżyser jest tylko od „ogarniania” ludzi, a tak naprawdę nad artystyczną spójnością stoi zupełnie ktoś inny. Przykładem serialowym niech będzie House of Cards – teoretycznie produkcję tworzyło wielu znakomitych „dajrektorów”, jednak każdy odcinek przypomina stylistycznie pierwszy odcinek, opracowany przez Davida Finchera. Czy z filmami powinno być podobnie? Mam nadzieję, że nigdy nie będzie.

Na marginesie: wiecie, że Wojciech Smarzowski reżyserował BrzydUlę? No, to już wiecie. Każdy, nawet wybitny reżyser, musi z czegoś żyć. Mimo, iż artystyczna, to summa summarum zwykła praca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz