wtorek, 30 grudnia 2014

Nostalgia pewnego ptaka

Pewne uczucia łapią nas znienacka. Stoisz w sklepie i nagle jakiś kolor przypomina ci emocje, które czułeś długi czas temu.

Moim kolorem jest Flappy Bird. Mała mobilna gra, która swym wygórowanym poziomem trudności zdenerwowała miliony graczy na świecie. Jednocześnie pokaz tego, jak proste bywają najbardziej dochodowe koncepty. I to właściwie tyle, w tym momencie mógłbym skończyć opisywać ten tytuł. Ale jest w nim jeszcze coś, co nie pozwala mi się oderwać od tej malutkiej produkcji.


Tło. Krótko opisując to, co widzimy, powiedziałbym, iż mamy tu praktycznie czyste niebo, nie licząc wyblakłych chmurek gdzieś na horyzoncie. W tle stoją jakieś budynki, być może bloki, drzewa. I mnie to szczerze mówiąc porusza, mi sam ten obrazek każe się śmiać i tęsknić za czymś w tej chwili już abstrakcyjnym, nieosiągalnym – przeszłością.

Kiedyś praktycznie za każdym osiedlem było puste pole, dzika łąka, piaszczyste boisko lub po prostu duży kawał wolnej przestrzeni. Dzieciaki (w tym ja) bawiły się tam, tworząc bazy, wymyślając różne historie, swoje alter ega. Gdy gram we Flappy Bird, przypominają mi się właśnie te konkretne momenty mojego życia.


To tylko moje wrażenie. Jednak nostalgia we Flappy Bird tkwi praktycznie w każdym tej gry elemencie. Sam gameplay jest archaiczny, przypominający specyficzną wersję klasycznych platformówek i „space shooterów”, w którym postać/statek biegała/latał w prawą stronę, uciekając przed, krótko mówiąc, lewą, przybliżającą się granicą ekranu. Rury, między którymi ptak leci, tak samo, jak dźwięk zebrania monety, są kalką tychże elementów z Super Mario Bros., znanego Polakom z Pegasusa (jak i NES). Nie zapominajmy też o niewielkiej rozdzielczości, graficznej retro stylizacji.


Czemu twórcy gier niezależnych tak chętnie tworzą swoje produkcje w stylistyce tytułów z lat 80.? Zdecydowana większość z nich wychowywała się właśnie w tamtym czasie. Dla nich wiąże się więc on z uczuciem nostalgii, tym, że „wtedy wszystko było lepsze”. Pamiętajmy też o odbiorcach tej gry – na telefonach i tabletach nie gra tylko młodzież, a również olbrzymia grupa ludzi, którzy już pracują, studiują, nie mają czasu na większe produkcje, tak zwani „casuale”. Wypełniają oni gigantyczną część rynku mobile, uwielbiają proste produkcje, w które mogą zagrać w czasie jazdy do i z pracy, a wychowali się oni właśnie w latach 80., 70. Młodsi zaś według badań nie potrafią skupiać się bez przerwy przez długi czas. Krótkie formy gameplayu pasują więc obydwu tym grupom. Stąd też gigantyczny sukces Flappy Bird.


Jeśli miałbym wyciągnąć dla siebie końcową naukę, którą dała mi ta malutka gra, byłyby to konsekwencja wykonania i wiedza, iż dla właściwego odbioru każdy element dzieła kultury jest niezwykle ważny. Bodajże (o ile mnie pamięć nie myli) John Carmack, twórca Dooma i Quake’a, a także budowniczy rakiet, powiedział, iż bardziej skomplikowanym zadaniem jest stworzyć działającą grę, niż zbudować statek kosmiczny. Zapewne miał na myśli trudności programistyczne, ale jak widać po Flappy Bird, złożoność problemu może tkwić już w samym designie produkcji. Nie powinniśmy jednak myśleć o tym, jako o problemie. Tworzenie gier czy filmów to również znakomita przygoda, i z tą myślą zostawiam was w ten zimowy wieczór.

niedziela, 28 grudnia 2014

Strzelba Znachora

Znachor (1981, reż. Jerzy Hoffman) jest dla mnie osobiście najlepszym polskim filmem, jaki kiedykolwiek powstał. Absolutnie idealny, za każdym razem wzbudza we mnie te same emocje, dokładnie w tych samych momentach. Co więcej – odkrywam w nim kolejne szczegóły, których nie dopatrzyłem się wcześniej. Pamiętając go na pamięć, za każdym razem oglądam go tak naprawdę po raz pierwszy.


Jerzy Bińczycki jako tytułowy Znachor


Siła dzieł kultury tkwi według mnie w emocjach. Emocje kierują ludzkim życiem, co wiadomo od dawien dawna. Ale celem literatury, celem kina i teatru jest wzbudzić w odbiorcy określone uczucia, sprawić, by po zakończeniu swej przygody z daną pozycją wiedział, że właśnie przeżył coś prawdziwego. Dlatego komedie mają nas rozweselić, dramaty zastanowić, horrory przerazić. I taki jest Znachor – idealne połączenie wszystkich filmowych elementów, zmieszane w konkretny sposób, by widz zanurzył się nie tyle w świetnie zrealizowanym świecie, ile w emocjach i uczuciach jego mieszkańców. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Mistrzostwem świata w dziele Hofmanna jest jak dla mnie narracja. Rządzą nią proste prawa, o których twórcy często zapominają. Mógłbym je zsumować pod jedną nazwą: konsekwencja.

Oczywiście mówimy tu o „strzelbie Czechowa”. Dla przypomnienia - dramaturg twierdził, że jeżeli powiesimy na ścianie strzelbę w pierwszej scenie, w innej ktoś musi z niej wystrzelić. Film, zresztą tak samo jak sztuka teatralna bądź gra video, nie powinien zawierać w sobie ani jednego zbędnego elementu. Dzięki temu media oparte na obrazie i akcji w sensie działania zyskują na dynamice i atrakcyjności.

Piotr Fronczewski jako Dobraniecki

Weźmy więc pod uwagę żywą „strzelbę”, czyli postać Dobranieckiego (Piotr Fronczewski). Pojawia się on na samym początku filmu, w kilku scenach wprowadzających do akcji filmu, by potem kompletnie z niej zniknąć. Można wtedy pomyśleć, że swoją rolę już w opowieści odbył – jego postać pomogła widzowi w przedstawieniu mu profesora Wilczura (Jerzy Bińczycki), słynnego chirurga. Twórcy zyskali więc efekt podwójnego zaskoczenia, gdy ta sama postać rozwiązuje, kończy filmową intrygę, staje się w finale dzieła jednym z najważniejszych trybików w całej fabule.

W podobny sposób można opisać resztę drugoplanowych postaci – lekarz Pawlicki (Andrzej Kopiczyński) nieświadomie pozwala na kulminacyjną operację czaszki, gdyż posiada przyrządy, które Wilczur kradnie. Wasylko (Artur Barciś) w fabule istnieje zaś po to, by główny bohater mógł na powrót odkryć w sobie chirurgiczny talent, ale i staje się potem źródłem informacji o sądowym procesie. I tak dalej. Każda stworzona postać w ten czy inny sposób prowadzi historię bohatera do wzruszającego finału. Dodatkowo, co też ważne, wiele z tych postaci prowadzi własne mini wątki. Wspomniany Wasylko przezwycięża depresję, a Marysia (Anna Dymna) zakochuje się w hrabi Czyńskim (Tomasz Stockinger). Wszystkie te poboczne historie ściśle są jednak związane z wątkiem głównym. Dzięki temu, że każda postać reprezentuje jakieś wartości, ma własne pragnienia i historię, nie mamy do czynienia z płaskimi ludkami z papieru, a żywymi ludźmi.

Jednak tak samo za konsekwencję w stosunku do bohaterów, jak i za sprawne prowadzenie scen na ciągłej, niezmiennej zasadzie „akcja-reakcja” aż do końca, zapewne możemy podziękować również autorowi książkowego pierwowzoru, Tadeuszowi Dołędze-Mostowiczowi. Szczerze mówiąc książki jeszcze nie czytałem, za co się kajam.

W filmie Hofmanna największe wrażenie zawsze robi na mnie muzyka. Bardzo ważna w jego filmografii, prowadzi Znachora dokładnie tam, gdzie też mają podążać nasze emocje. Główny motyw jest już klasyką muzyki filmowej i często go sobie odświeżam.


Wielu twórców nie docenia muzyki, uważając najwyraźniej, iż film to głównie obraz. Otóż nie – dźwięk powinniśmy zawsze oceniać jako równorzędny składnik X muzy. Nie tylko dopełnia obraz, ale może też służyć jako element, który jest obrazowi nadrzędny. Za przykład może posłużyć słynna scena z helikopterami z Czasu apokalipsy Francisa Ford Coppoli. Gdyby nie Wagner, mielibyśmy do czynienia z jedną z wielu w amerykańskim kinie scen desantu. Klasyczna muzyka zwiększa nasze doznania, a także ukazuje bezsens wojny, co podkreśla jeszcze cel ataku – lepsze fale do surfowania.

Znachora rozpoczyna rytm żywego serca. Zanim więc jeszcze odbiorca ujrzy pierwszy obraz, zdaje sobie sprawę, gdzie będzie się za moment znajdował – w operacyjnej sali. Prosta, ale efektywna „sztuczka”, z której twórcy korzystają od dawna. Warto odnotować tu przypadek Wesela Stanisława Wyspiańskiego, które witało czytelników opisem dźwięków, teatralnych widzów samymi weselnymi dźwiękami jeszcze zanim odsłoniła się kurtyna. W momencie tym, gdy rozpoczynała się sama akcja dramatu, odbiorca już w niej był.
Jednak, zgodnie z zasadą Czechowa, rytm powraca. I również, niczym Dobraniecki, na sali sądowej, dokładnie w momencie, w którym główny bohater odzyskuje pamięć i z Antoniego Kosiby przeistacza się z powrotem w Rafała Wilczura. To kolejna klamra spinająca ten film.

Zasady tworzące wielkie dzieła filmowe są zawsze proste, ale z tej prostoty tworzą się arcydzieła. Kolejną klamrą spinającą Znachora jest… aktorka. Anna Dymna tak naprawdę grała u Hofmanna dwie postacie – matkę (widoczną tylko na zdjęciach) i córkę. Dzięki temu widz, widząc żonę profesora Wilczura na zdjęciu wiszącym w jego gabinecie, bez problemu rozpozna jego córkę, Marysię, piętnaście lat później. Łatwe i efektywne.

Anna Dymna w "Znachorze" jako Marysia

O Znachorze mogę pisać jeszcze długo. Nie wspomniałem o znakomitych zdjęciach, o kreacjach, jakie stworzyli aktorzy. Nie wspomniałem o scenografii, idealnie odzwierciedlającej epokę. Nie było nic o dialogach, w których nie ma ani jednego zbędnego słowa. Ale te przemyślenia chciałbym zostawić każdemu z Was, podczas samodzielnych seansów.