Znachor (1981, reż. Jerzy Hoffman) jest dla mnie osobiście
najlepszym polskim filmem, jaki kiedykolwiek powstał. Absolutnie idealny, za
każdym razem wzbudza we mnie te same emocje, dokładnie w tych samych momentach.
Co więcej – odkrywam w nim kolejne szczegóły, których nie dopatrzyłem się
wcześniej. Pamiętając go na pamięć, za każdym razem oglądam go tak naprawdę po
raz pierwszy.
Siła dzieł kultury tkwi według mnie w emocjach. Emocje
kierują ludzkim życiem, co wiadomo od dawien dawna. Ale celem literatury, celem
kina i teatru jest wzbudzić w odbiorcy określone uczucia, sprawić, by po
zakończeniu swej przygody z daną pozycją wiedział, że właśnie przeżył coś
prawdziwego. Dlatego komedie mają nas rozweselić, dramaty zastanowić, horrory
przerazić. I taki jest Znachor – idealne połączenie wszystkich filmowych
elementów, zmieszane w konkretny sposób, by widz zanurzył się nie tyle w
świetnie zrealizowanym świecie, ile w emocjach i uczuciach jego mieszkańców.
Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Mistrzostwem świata w dziele Hofmanna jest jak dla mnie
narracja. Rządzą nią proste prawa, o których twórcy często zapominają. Mógłbym
je zsumować pod jedną nazwą: konsekwencja.
Oczywiście mówimy tu o „strzelbie Czechowa”. Dla
przypomnienia - dramaturg twierdził, że jeżeli powiesimy na ścianie strzelbę w
pierwszej scenie, w innej ktoś musi z niej wystrzelić. Film, zresztą tak samo
jak sztuka teatralna bądź gra video, nie powinien zawierać w sobie ani jednego
zbędnego elementu. Dzięki temu media oparte na obrazie i akcji w sensie
działania zyskują na dynamice i atrakcyjności.
Weźmy więc pod uwagę żywą „strzelbę”, czyli postać
Dobranieckiego (Piotr Fronczewski). Pojawia się on na samym początku filmu, w
kilku scenach wprowadzających do akcji filmu, by potem kompletnie z niej
zniknąć. Można wtedy pomyśleć, że swoją rolę już w opowieści odbył – jego
postać pomogła widzowi w przedstawieniu mu profesora Wilczura (Jerzy Bińczycki),
słynnego chirurga. Twórcy zyskali więc efekt podwójnego zaskoczenia, gdy ta
sama postać rozwiązuje, kończy filmową intrygę, staje się w finale dzieła
jednym z najważniejszych trybików w całej fabule.
W podobny sposób można opisać resztę drugoplanowych postaci
– lekarz Pawlicki (Andrzej Kopiczyński) nieświadomie pozwala na kulminacyjną
operację czaszki, gdyż posiada przyrządy, które Wilczur kradnie. Wasylko (Artur
Barciś) w fabule istnieje zaś po to, by główny bohater mógł na powrót odkryć w
sobie chirurgiczny talent, ale i staje się potem źródłem informacji o sądowym
procesie. I tak dalej. Każda stworzona postać w ten czy inny sposób prowadzi
historię bohatera do wzruszającego finału. Dodatkowo, co też ważne, wiele z
tych postaci prowadzi własne mini wątki. Wspomniany Wasylko przezwycięża
depresję, a Marysia (Anna Dymna) zakochuje się w hrabi Czyńskim (Tomasz
Stockinger). Wszystkie te poboczne historie ściśle są jednak związane z wątkiem
głównym. Dzięki temu, że każda postać reprezentuje jakieś wartości, ma własne
pragnienia i historię, nie mamy do czynienia z płaskimi ludkami z papieru, a
żywymi ludźmi.
Jednak tak samo za konsekwencję w stosunku do bohaterów, jak
i za sprawne prowadzenie scen na ciągłej, niezmiennej zasadzie „akcja-reakcja”
aż do końca, zapewne możemy podziękować również autorowi książkowego
pierwowzoru, Tadeuszowi Dołędze-Mostowiczowi. Szczerze mówiąc książki jeszcze
nie czytałem, za co się kajam.
W filmie Hofmanna największe wrażenie zawsze robi na mnie
muzyka. Bardzo ważna w jego filmografii, prowadzi Znachora dokładnie tam, gdzie
też mają podążać nasze emocje. Główny motyw jest już klasyką muzyki filmowej i
często go sobie odświeżam.
Wielu twórców nie docenia muzyki, uważając najwyraźniej, iż
film to głównie obraz. Otóż nie – dźwięk powinniśmy zawsze oceniać jako
równorzędny składnik X muzy. Nie tylko dopełnia obraz, ale może też służyć jako
element, który jest obrazowi nadrzędny. Za przykład może posłużyć słynna scena
z helikopterami z Czasu apokalipsy Francisa Ford Coppoli. Gdyby nie Wagner, mielibyśmy do czynienia z
jedną z wielu w amerykańskim kinie scen desantu. Klasyczna muzyka zwiększa
nasze doznania, a także ukazuje bezsens wojny, co podkreśla jeszcze cel ataku –
lepsze fale do surfowania.
Znachora rozpoczyna rytm żywego serca. Zanim więc jeszcze
odbiorca ujrzy pierwszy obraz, zdaje sobie sprawę, gdzie będzie się za moment
znajdował – w operacyjnej sali. Prosta, ale efektywna „sztuczka”, z której
twórcy korzystają od dawna. Warto odnotować tu przypadek Wesela Stanisława
Wyspiańskiego, które witało czytelników opisem dźwięków, teatralnych widzów
samymi weselnymi dźwiękami jeszcze zanim odsłoniła się kurtyna. W momencie tym,
gdy rozpoczynała się sama akcja dramatu, odbiorca już w niej był.
Jednak, zgodnie z zasadą Czechowa, rytm powraca. I również,
niczym Dobraniecki, na sali sądowej, dokładnie w momencie, w którym główny
bohater odzyskuje pamięć i z Antoniego Kosiby przeistacza się z powrotem w
Rafała Wilczura. To kolejna klamra spinająca ten film.
Zasady tworzące wielkie dzieła filmowe są zawsze proste, ale
z tej prostoty tworzą się arcydzieła. Kolejną klamrą spinającą Znachora jest…
aktorka. Anna Dymna tak naprawdę grała u Hofmanna dwie postacie – matkę
(widoczną tylko na zdjęciach) i córkę. Dzięki temu widz, widząc żonę profesora
Wilczura na zdjęciu wiszącym w jego gabinecie, bez problemu rozpozna jego
córkę, Marysię, piętnaście lat później. Łatwe i efektywne.
O Znachorze mogę pisać jeszcze długo. Nie
wspomniałem o znakomitych zdjęciach, o kreacjach, jakie stworzyli aktorzy. Nie
wspomniałem o scenografii, idealnie odzwierciedlającej epokę. Nie było nic o
dialogach, w których nie ma ani jednego zbędnego słowa. Ale te przemyślenia
chciałbym zostawić każdemu z Was, podczas samodzielnych seansów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz