Reżyser na planie istnieje po
to, by nie doszło do sytuacji takiej jak ta:
Aktor może być niesamowitym
człowiekiem, utalentowanym profesjonalistą, ale nie wszystkie jego pomysły muszą
być dobre. Zresztą podobnie z operatorem, dźwiękowcem i każdą osobą na planie.
Reżyser jest jak dyrektor artystyczny/kreatywny w innego typu projektach, np.
grach (w których coraz częściej używa się nazwy „reżyser”, vide gry Quantum
Dream), dba o to, by to, co widz ogląda potem na ekranie, miało spójną wizję,
by wszystko ze sobą współgrało.
Inna sprawa, że Tom Green,
który grał we Freddy got fingered, sam był sobie reżyserem. Przez co mamy takie
kwiatki:
W dzisiejszych czasach zasiadanie
na stanowisku reżysera może oznaczać równie dobrze wszystko, co nic. Gdy dany
twórca ma renomę i jest poważany, może pozwolić sobie na praktycznie każdą
rzecz, jaka mu się zamarzy. Kiedy jesteś Spielbergiem, rzucasz w tłum pomysłem
o zrobieniu filmu na temat walczącego na wojnie konia i dostajesz budżet
wysokości PKB Republiki Palau (sprawdziłem – wynosi zależnie od danych od 160
do 240 mln dolarów). Jednak, gdy zatrudnisz się w wielkiej wytwórni, musisz
liczyć się z tym, że wisieć będzie nad tobą cała ławka producentów i osób,
które pragną mieć głos w sprawie twego dzieła.
Spójrzmy na Ant-Mana – nową
produkcję Marvela. Początkowo realizować ten projekt miał Edgar Wright: twórca
słynnej trylogii Cornetto i Scott Pilgrim kontra świat (który o dziwo odniósł
finansową klęskę, lecz o tym kiedy indziej). Pracował nad nim trzy lata. Studio
jednak postanowiło poprawić jego scenariusz i podobno zupełnie zmieniło film,
tak, że z wizji Wrighta nic nie zostało. Zrezygnował więc on z projektu.
Trochę szkoda, bo wiele marek
oddaje się wyrobnikom, ludziom, których zadaniem jest trzymanie ekipy w ryzach
tak, by ziściły się wizje producentów. To już nie do końca filmy reżyserów, a
produkty stworzone przez wytwórnie. Taka sytuacja wisiała nad nowymi częściami
serii Spider-Man, o czym wypowiadał się kompozytor ścieżki dźwiękowej do
remake’u z 2012 roku.
„Na planie pierwszej części (Marc Webb – dop. Jakub) był bardzo
niedoświadczonym reżyserem. Mieliśmy dobry kontakt, ale producenci nie byli
zainteresowani jego zdaniem, nie chcieli jego pomysłów. Sony stawiało na akcję,
był im niepotrzebny. Lubię Marka i chciałem napisać muzykę do drugiej części.
Ale film okazał się tak okropny, że musiałem się wycofać. Bycie reżyserem nie oznacza już tego,
co kiedyś. Robisz filmy dla DC albo Marvela, masz nad głową czterech
producentów i finansistów i wszyscy chcą mieć swoje zdanie - także względem
ścieżki dźwiękowej. Trudno jest w takiej sytuacji zachować niezależność.” (źródło: Filmweb)
O najlepszej sytuacji może mówić chyba James Gunn, reżyser Guardians of
the Galaxy, marvelowskiego widowiska, które jest osadzone tak daleko od wątku
Avengers, że może stanowić prawie odrębne dzieło. Co zresztą widać po
niesamowitym luzie, jaki cechuje ten film.
Konkluzja jest taka, że im większe budżety, tym większa kontrola i tym
więcej szczebelków, na które dany pomysł musi się wdrapać. Nic w tym dziwnego –
tak działa każda większa firma. Tyle, że film to jednak sztuka, nieważne czy
mówi o facetach w rajtuzach czy o mężczyźnie z pudełkiem czekoladek. Pytanie
więc brzmi – czy to dobrze? Czy zdanie reżysera nie powinno być świętością? Oglądając
filmy Uwe Bolla, można pomyśleć, że nie. W końcu i reżyser może się pomylić lub
nie błyskać talentem.
Prawda jest taka, że tworzenie filmów to sport drużynowy, w którym
każdy człowiek na planie ma coś do powiedzenia i zaoferowania. Jeżeli nad
wielkimi produkcjami pracuje kilkuset ludzi, ba, nawet w mniejszych jest ich
kilkudziesięciu, reżyser nie jest do końca taką alfą i omegą. Moim zdaniem to
od niego jednak powinno zależeć ostatnie słowo. To on jeden powinien mieć tak
samo pierwsze słowo, oceniając dany pomysł, jak i ostatnie, gdy idea przejdzie
przez sito księgowości. Najlepszym przykładem był Kubrick, który powtarzał kręcenie scen po kilkadziesiąt razy, by uzyskać idealny efekt. Warto przyjrzeć się
produkcji The Shining, jego reżyserii, by dowiedzieć się, jakim był
perfekcjonistą i artystą oddanym swej wizji, polecam więc przeczytać poświęcomy ciekawostkom z planu artykuł na horror.com.pl.
A jednak amerykańskie hitowe serie zaczynają przypominać seriale, w
których reżyser jest tylko od „ogarniania” ludzi, a tak naprawdę nad
artystyczną spójnością stoi zupełnie ktoś inny. Przykładem serialowym niech
będzie House of Cards – teoretycznie produkcję tworzyło wielu znakomitych
„dajrektorów”, jednak każdy odcinek przypomina stylistycznie pierwszy odcinek, opracowany
przez Davida Finchera. Czy z filmami powinno być podobnie? Mam nadzieję, że
nigdy nie będzie.
Na marginesie: wiecie, że Wojciech Smarzowski reżyserował BrzydUlę? No,
to już wiecie. Każdy, nawet wybitny reżyser, musi z czegoś żyć. Mimo, iż
artystyczna, to summa summarum zwykła praca.